Mam miłosno-nienawistny związek z treningiem – a szczególnie z siłownią – jak sugeruje tytuł i podtytuł.
Jak większość ludzi, przechodzę przez fale treningów.
Mam fazy, w których robię to codziennie, a następnie fazy, w których nie robię nic przez miesiące.
I nie chodzi o to, że nie wiem, jak być fizycznym – mam solidne zrozumienie ruchu – ale raczej: Nie zawsze sprawia mi to przyjemność.
Jako dziecko pływałam (grałam też w piłkę nożną, tańczyłam, robiłam gimnastykę i jeździłam konno jak wszystkie szanujące się dziewczyny z przedmieść klasy średniej, ale tak naprawdę moją rzeczą było pływanie). W szkole średniej pływałam w drużynie i jako seniorka byłam na basenie 3 razy dziennie (w tym 5 rano „sprinty wiaderkowe”, podczas których pływaliśmy tak mocno, jak tylko mogliśmy z 5-galonowymi wiadrami przywiązanymi do naszych talii za pomocą liny, tworząc ciąg za nami). Aby wzmocnić się przed pływaniem, ćwiczyłam też pilates, jogę i trening siłowy.
Podczas college’u była to siłownia – bieżnia i eliptyk. Trochę jogi. Kilka razy wspinaczka skałkowa. Potem, w wieku 20 lat, jeździłam na nartach, chodziłam na bieżnię, jeździłam na eliptykach, a potem zaczęłam ćwiczyć barre, potem boks, a potem znowu barre. I joga.
I przez cały ten czas, od szkoły średniej do moich późnych lat 20-tych, podjąłem kilka prób, aby dostać się do biegania i nie udało się za każdym razem. Bieganie wygląda tak dobrze na papierze – chciałbym mieć ten minimalistyczny trening, który mógłbym wykonać gdziekolwiek jestem – ale nigdy tak naprawdę nie cieszyłem się nim. Za namową dobrego przyjaciela, spróbowałem skorzystać z programu „Couch to 5K” i znienawidziłem każdą minutę tego.
Moja uwaga jest taka: Nie jestem osobą nie w pełni sprawną fizycznie. Nie jestem całkowicie nieobeznany z aktywnością fizyczną. Robiłam to. I nawet czasami byłam konsekwentna.
Ale proces ćwiczeń prawie zawsze nudził mnie do łez – obowiązek aż do jego sedna, jak konieczność pójścia do DMV na 30 minut 3 razy w tygodniu.
Jest wiele powodów, które działają dla innych ludzi, i czasami chciałbym być kimś, kto mógłby użyć zwykłych „dlaczego”, ale, jak wielu ludzi, nie jestem…
Nie jestem kimś, kto dostaje od „przyrostów”, powtórzeń, lub ile podnoszę. Wiem, jak trenować siłowo, ale pozostawiony samemu sobie, jestem totalną „osobą HIIT na bieżni”, ponieważ tak łatwo jest się wyłączyć. A kiedy jeden z moich kumpli trenerów osobistych (mam ich kilku) mówi mi o tym, jak ważny jest trening siłowy, odpowiadam: „Wiem, kolego. Ja też, widziałem internet w ciągu ostatnich 5-10 lat.” (I chociaż mogę być kimś, kto wysiada na „stratach”, wiem też, że o wiele łatwiej jest ciąć kalorie przy stole niż spalać je na siłowni.)
Podobnie: Nie mogę być motywowana przez „ideały”. Moje ciało nie jest świątynią. Nie jest świętym artefaktem, dziełem sztuki czy, mówiąc słowami Glennon Doyle, „arcydziełem”. To jest ludzkie ciało. Zostawmy to tak.
Nie mogę być motywowany przez serię „powinienem”. Nie obchodzi mnie, co „oni” sugerują lub zalecają, a za każdym razem, gdy ćwiczę, bo „wiem, że powinnam”, robię się gorąca, wściekła i zbuntowana – bo moje ciało nie jest „ich” domeną. Po prostu nie żyję swoim życiem, przyjmując każdą najlepszą praktykę i „zasadę”, które są mi podsuwane jak darmowe próbki w Costco. To nie znaczy, że buntuję się tylko po to, żeby się buntować – nie robię tego. Inwestuję w mój 401k, nitkuję zęby i używam kremu z filtrem, bo „powinnam”, ale różnica jest taka: Nie przeszkadza mi to. Nie jestem w sprzeczności z samym sobą, kiedy to robię, ciągnąc się przez błoto i krzycząc „musisz, do cholery!”
I wiem, że nie wszystko w życiu jest przeznaczone do cieszenia się – czasami chodzi o „powinności”. Rozumiem to. Ale czasami nie powinno być tylko o „powinno”. Co prowadzi mnie z powrotem do mojego pierwszego punktu:
Nie chcę być w sprzeczności z moim ciałem. Nie chcę być od niego odłączona, zmuszać się i uciszać, krzyczeć, że „muszę”. Nie chcę być… „odłączony” od mojej podstawowej „cielesności.”
To jest właściwie coś, nad czym pracuję w prawdziwym życiu – mam zły nawyk odłączania się od mojego ciała i przestrzeni, tkwienia w mojej głowie – i jeśli jest jedna arena, na której powinienem to honorować, zamiast pchać się do przodu jak bydło, to jest to siłownia.
Również, spędzamy wystarczająco dużo naszego życia robiąc to, co „powinniśmy”. Czy niektóre części naszego życia, zwłaszcza te, które „powinny” czuć się dobrze… nie powinny czuć się dobrze?
Czy ruch i świadomość naszego ciała nie powinny przynosić nam radości na podstawowym poziomie? Czy nie jest do tego zbudowane?
Myślę, że jest.
Zaczęłam ostatnio znowu ćwiczyć.
Dlaczego? *sigh.* Wiele powodów. Wiele z nich to te powyżej – pragnienie „zysków” (siła mięśni), „straty” (kontrola wagi), ogólne zdrowie, fizyczne i psychiczne, pragnienie połączenia się z moim ciałem… plus ostatnio przeczytałam, że ćwiczenia pomagają w produkcji kolagenu, więc… super.
Naprawdę nie ma powodu, żeby nie… z wyjątkiem: jeśli się zmuszasz.
Wyobraziłam więc sobie, że spróbuję wrócić do tego po długiej przerwie (ponad rok?) Miałam… mieszane wyniki…
– Jeśli nie chcesz czytać marudzącego postu, nie czytaj tej sekcji –
Nienawidzę siłowni. Nienawidzę jej.
Ludzie zawsze uwielbiają radośnie ćwierkać do innych ludzi: „po prostu powiedz sobie, że musisz iść tylko na pięć minut – zawsze w końcu zrobisz więcej! lolol”, a ja jestem jak „nope!”
Jeśli próbuję oszukać siebie z tym, nawet jeśli błagam siebie, aby dostać się do niego po tym, jak jestem tam i naprawdę staram się cieszyć, mój palec wskazujący jest wszystkim, ale unosi się nad wielkim czerwonym awaryjnym przyciskiem „STOP”, jak zegar tyka dalej, a sekunda 4:59 przerzuca się na 5:00, jestem outta tam. Mój mózg, ona nie jest głupcem dla tego, i jeśli pięć minut jest co obiecuję jej, pięć minut jest dokładnie to, co ona cashes w. („Powiedziałeś 'pięć minut’. Dałem ci pięć minut. Chodźmy.”)
Próbuję się do niej dostać w inny sposób, szamocząc się, aby kupić sobie wystarczająco dużo skupienia lub rozproszenia, aby przetrwać kolejne 15 minut. Ale jest tak wiele rzeczy, których nie lubię.
Prosi się nas o bycie bardziej uważnymi
– na nasze ciało, na nasze otoczenie – więc próbuję. Ale wtedy też się wściekam z tego powodu…
Nienawidzę zapachu siłowni. Nienawidzę tego smrodku tanich środków czyszczących z ostatniego weekendu, powietrza stęchłego jak wnętrzności lotniska, tępego, pulsującego zapachu gumy. Szczerze mówiąc, zapach potu jest dla mnie wybawieniem, bo przynajmniej jest to coś prawdziwego, żywego i wciąż oddychającego.
Nienawidzę odgłosów siłowni – niskiego echa od betonowych ścian, martwego wiru bieżni, płaskiego stukotu stóp moich sąsiadów, gdy biegną, chrapliwych oddechów, chrząknięć i jęków ludzi podnoszących ciężary, kolesi opowiadających o tym, jak podnosić ciężary swojej dziewczynie, kumplowi lub jakiemuś nieznajomemu, którego nawet nie zna, a który próbuje mu zaimponować, nadążając za nim lub próbując być miłym, słuchając. Nienawidzę tego, że mój budynek mieszkalny odtwarza darmową wersję jakiegoś serwisu muzycznego przez całą siłownię, która jest przerywana reklamami co 4 minuty. Nienawidzę drenowania mojej baterii i usług, kiedy odtwarzam własną muzykę. I nienawidzę „rujnowania” mojej muzyki przez poddawanie jej siłowni, a ja nienawidzę tego, że albo żadna z moich utworów nie pasuje, albo tylko najgłupsza muzyka. Nienawidzę czuć się jakbym musiał słuchać takich rzeczy jak „Senorita” Justina Timerlake’a podczas ćwiczeń. (A ja nienawidzę tego, że lubię.)
Nienawidzę wyglądu siłowni. Wchodzisz i cała przestrzeń po prostu krzyczy „witamy w twoim obowiązku!!!”. Nienawidzę szarości – jedyna rzecz gorsza od szarości to kiedy używają kolorów – i nienawidzę całego sprzętu, wszystko to tak nędznie „1997 infomercial”. Nienawidzę, że siłownie są zawsze za duże lub za małe, a czasami oba w tym samym czasie. Nienawidzę czuć się jak mam „un-see” innych ludzi, i że muszą „un-see” mnie. Nienawidzę, kiedy jedno lub oboje z nas nie potrafi właściwie „od-widzieć” siebie nawzajem. Nienawidzę telewizorów wszędzie, na twojej twarzy, tych na bieżniach tuż przy twoich gałkach ocznych i zasłaniających ci widok w każdą stronę, nawet jeśli je wyłączysz. Nienawidzę zamkniętych napisów na wszystkich z nich, i nienawidzę lamerskich programów telewizyjnych z ich reality TV i błyszczących anchorów mówiących o suplementach odchudzających. Ale nienawidzę też czytania podczas ćwiczeń. A ja nienawidzę gapienia się na nic podczas ćwiczeń.
To nie tylko siłownia. Nienawidzę też zajęć. Brałem wiele, ale zawsze jestem jakby letni na bycie szczekanym. Raz wzięłam lekcję jogi, na której instruktorka była tak dogmatyczna i przerażona życiem, że pasywnie-agresywnie strofowała mnie za to, że podążałam z oddechem lub dwoma za jej instrukcjami dotyczącymi zmiany póz, a także modyfikowania niektórych z nich. A ja na to: „Przepraszam kochanie, ale czy to ja płacę tobie, czy ty mi? Bo ostatnio, jak sprawdzałam, to była moja praktyka, a nie twoja”. I jasne, wiem, że „płaciłam za zajęcia” i nie chcę sobie zrobić krzywdy ani nic, ale tak wiele w jodze polega na posiadaniu własnej praktyki i słuchaniu własnego ciała, a ja po prostu nie mam ochoty na „instruktorów”, którzy są tak zaślepieni „mentalnością klasową”, że to przeoczają. (I nawet nie każcie mi zaczynać od Zumby czy „boksu”. Pro tip: oba są jak 99% o choreografii, która nie jest i nigdy nie była moją mocną stroną.)
Staram się być uważna na moje ciało zamiast tego
…ale to też może być wściekłe.
Nienawidzę umysłowej nudy tego wszystkiego – monotonii huhn-huhn-huhn-huhn-huhn bieżni, monotonii 3-sets-of-8 ciężarów. Nie czerpię z tego wystarczająco dużo – ani liczenie, ani samo moje ciało nie jest wystarczającą rozrywką.
Nienawidzę tego, że moje treningi odczuwam przede wszystkim i głównie w klatce piersiowej. Nie wiem, czy mój stanik sportowy jest za ciasny, czy jestem po prostu zdyszana, bo nie jestem w formie, ale pierwszą rzeczą, jaką czuję, jest zawsze naprężenie jak folia aluminiowa rozłożona na mostku, zabarwiona i marszcząca się jak wtedy, gdy żuje się ją przy wypełnieniu, i chciałabym, żeby tak nie było.
Nienawidzę tego, że czuję też mój trening w głowie – najpierw zatoki, a potem resztę głowy jak kaca, jak ciasno zwinięty ręcznik zawinięty w moją głowę, jak przekrwienie podczas przeziębienia, nawet gdy go nie mam.
Ostatnim razem, gdy napisałem coś takiego, czytelnik oskarżył mnie o „życie w krainie fantazji” (cokolwiek to znaczy.) Ale nie jestem. Myślę, że wielu, wielu ludzi czuje się w ten sposób – po prostu tłumimy to, spychamy to w dół, zaprzeczamy temu, kręcimy się wokół siebie, mówimy do siebie w dół i zmuszamy się do robienia rzeczy, zamiast poświęcić czas na słuchanie i podejść do tego w inny sposób. I jeśli to działa dla Ciebie, to jest w porządku, ale myślę, że jest lepsze podejście.
Chcę czuć mój trening w reszcie mojego ciała – moje nogi, moje biodra, moje pośladki; chcę, aby to było trudniejsze, głębsze, silniejsze, bogatsze – więc próbuję ciężarów, ale potem dostaję szalony na jak wolno to idzie. Cały ten „trening z ciężarami” przypomina zabawę klockami dla dzieci albo „malowanie po numerach”. („Najpierw robimy wszystko na niebiesko. K, niech wyschnie. Teraz robimy wszystkie czerwone. Dobra robota! – pozwól wyschnąć…”) Chcę czuć się szybciej. Chcę czuć się szybki i silny.
Chcę mieć fizyczne ujście dla… „siłowych” emocji i popędów. Te często czują się jak „wściekłość”, ale tak naprawdę to może być cokolwiek. Chcę, żeby moje ciało to „miało”; chcę poczuć moje ciało w jego ograniczeniach – ale tego nie robię. Raczej, to wszystko czuje się jak connect-the-dots lub tea-party lub, w najlepszym razie, jak bycie celem dla czyjejś wściekłości (dlaczego ludzie płacą za to?!?) zamiast mieć ujście dla mojego.
Pragnienie, aby poczuć moje ciało w bardziej potężnych ograniczeń było dlaczego wziąłem się za boks w moich późnych 20s. Ale zajęcia bokserskie były bardziej zumbowe niż siłowe, więc zrezygnowałem z nich i znalazłem osobistego trenera boksu. Niestety jego styl treningowy polegał na „krzyczeniu” i „karceniu” na ringu. Po kilku minutach opuściłem ręce w rękawiczkach z dala od twarzy i byłem jak, „bro.” Nie potrzebuję, żeby na mnie krzyczano. Odnajdywanie mojej mocy nie pochodzi od ciebie wyładowywania twojej.
Nie chodzi o to, że jestem cienkoskórny lub nie popycham siebie; wręcz przeciwnie, inny trener, którego zatrudniłem podczas moich wczesnych lat 20-tych, powiedział mi, że ma tylko dwa rodzaje klientów: „tych, którzy nigdy się nie forsują, i tych, którzy forsują się zbyt mocno”. Dochodziłem do siebie po zestawie, ciężko oddychając i patrząc w dal, więc nie zapytałem, którym jestem, ale po uderzeniu powiedział: „jesteś tym drugim typem”. Może to jest część tego, dlaczego nie reaguję na podejście „krzyczące” – nie potrzebuję go – ale ogólnie po prostu go nie szanuję. To sprawia, że czuję się niecierpliwy i zirytowany. Jakbym, świetnie, teraz ja płacę za „radzenie sobie z twoją niestabilnością” również? (Czy możemy tego nie robić?) Nie uważam tego za motywujące i nie potrzebuję tego. (Może potrzebuję sztuk walki albo czegoś w tym stylu? Zastanawiałem się nad tym. Nie wiem. Wiem, że przynajmniej jeden czytelnik też poleci crossfit i like, bruh. We get it.)
Anyway. Wracając do dzisiejszych treningów: Wciąż walczę o znalezienie tych wylotów siły fizycznej. Wciąż nie jestem nawet pewna, czy chcę szybkości czy siły. Nie jestem pewien, co to za specyfika. Nie wiem, jak zdobyć to, czego chcę, i chcę rozmawiać w ezoterycznych terminach, ale tak wielu ludzi w przestrzeni „treningu fizycznego” zasadniczo nie (są oni zasadniczo, i słusznie, przywiązani do tego, co namacalne i rzeczywiste, w tym ich język.)
Chcę czuć się potężny, silny, ale pod kontrolą. Chcę zdobyć swoją władzę poprzez, od i przez honorowanie mojego ciała, a nie przez uginanie się pod czyimiś rozkazami. Ponieważ na koniec dnia, nie mają one absolutnie nic wspólnego ze mną. To musi dotyczyć mojej relacji z samą sobą, a tego właśnie brakuje tak wielu trenerom i instruktorom. Sprawiają, że chodzi o nich. Ale chodzi o nas.
Mindfulness of the full self
Wiem, że wiele osób mówi, że ich ulubioną częścią treningu jest moment, w którym się kończy – to nic nowego – ale moja jest nieco bardziej specyficzna.
Jasne, lubię haj. Ja też to dostaję. Czuję się bardziej seksowna, bardziej żywa, bardziej wibrująca. To wszystko prawda.
Ale ostatnio najlepszą częścią treningu są chwile w moim mieszkaniu po nim, kiedy siedzę na podłodze, zbieram oddech, medytuję i czuję się w pełni w sobie i ze sobą, przesuwając uwagę po moim ciele, które przez chwilę nie zostało odtrącone jako niedogodność dla mojej głowy.
I wtedy… tam jest pot.
Mogę rozkoszować się w świeżym pocie zbierającym się i wtedy biegnącym w stałym strumieniu w dół centrum mojego mostka. Czasami czuję też pot wzdłuż skroni. I to jest cholernie najlepsze.
Czasami samo uczucie potu sprawia, że trening jest tego wart.
Kochanie siebie
Jeśli wszystkie te korzyści mają dotyczyć dbania o siebie, to dlaczego czują się tak bolesne? Dlaczego tak trudno jest nie objadać się lodami, kiedy wiemy, że są złe? Dlaczego tak trudno jest jeść 5-11 porcji zielonych warzyw dziennie?
Ponieważ miłość do samego siebie.
Jedna z moich ulubionych pisarek, Heidi Priebe, napisała o naszych złudzeniach związanych z „miłością do siebie” i o tym, jak wielu z nas nadużywa jej, podkopując samych siebie,
Żadna ilość mówienia o sobie nie jest „substytutem traktowania swojego ciała z szacunkiem, nawet jeśli wolałbyś zjeść całą torbę chipsów… surowa prawda jest taka, że jeśli regularnie sabotujesz swoje długoterminowe szczęście, nie kochasz siebie… Niepowodzenie w dbaniu o swoje zdrowie jest nienawiścią do samego siebie.”
Niesłuchanie siebie to też nienawiść do samego siebie – ale z pewnym zastrzeżeniem.
Ciało jest zbudowane do ruchu. Tłumienie tego jest nienawiścią do samego siebie, ale walka z tym przez cały czas i zmuszanie się do robienia tego mimo wszystko” jest również nienawiścią do samego siebie – coś jest zepsute!
Każde żywe ciało chce się poruszać. To zawsze jest prawdą. Więc jeśli myślisz, że twoje „nie chce”, zwróć na nie baczniejszą uwagę. Wsłuchaj się w jego sygnały. Jeśli to zrobisz, da ci to, czego chce i potrzebuje – nawet jeśli pragnienie to jest czymś tak „małym” jak uczucie potu spływającego po mostku lub siła mięśnia.
Wielu ludzi może trafić na siłownię zmotywowanych przez same „powinności” lub „zyski”. Myślę, że to jest wspaniałe – dobrze dla nich!
Dla reszty z nas, jest to: stań się świadomy siebie. Jeśli siłownia jest okropna, lub czuje się jak przykry obowiązek, lub niewygoda, to dlatego, że straciliśmy kontakt z samym sobą. Stłumiliśmy, zepchnęliśmy w dół, odepchnęliśmy, uciszyliśmy, stłumiliśmy – wypchnęliśmy naszą uważność na „siebie” i „ciało” tylnymi drzwiami, szorstko chwytając ją za kołnierz i wyrzucając na zewnątrz, zatrzaskując za nią drzwi, a następnie krzycząc przez szybę „ćwicz, ty okropny człowieku!”. Nic dziwnego, że jest to tak negatywne doświadczenie.
Rozwiązaniem nie jest „siła”. To miłość do samego siebie. Pokochaj siebie wystarczająco, a ciało poniesie cię na tyle, że nie będziesz musiał „zmuszać” go do robienia tego, co robi naturalnie.
.